Jak dawniej leczono, czyli plomby z mchu i inne historie – Nathan Belofsky

Jak dawniej leczonoOd okresu antycznej Grecji po czasy Lincolna, medycyna czyniła więcej złego niż dobrego, a starożytni greccy medycy radzili sobie z chorobami lepiej od lekarzy z epok średniowiecza czy renesansu.Dopiero w XX wieku leczenie znowu zaczęło zasługiwać na miano nauki – zbyt późno dla wielu.

Autor prezentuje w niniejszym opracowaniu najosobliwsze, zapomniane już lekarskie metody i praktyki dawnych „uczonych”, którzy nieumyślnie odpowiadali za cofanie się medycyny w rozwoju.Książka przedstawia pomysły i poczynania lekarzy i medyków, a nie znachorów; szalone, śmieszne czasem kuracje, jakim poddawano naszych przodków – z rezultatami, których można się domyślić.

 

Poniżej kilka fragmentów z książki:

Gorączka połogowa

Wielki Ignaz Semmelweis, węgierski lekarz, który położył podwaliny pod nową gałąź medycyny – antyseptykę, zmarł w samotności i zapomnieniu, tak jak było mu pisane.
Gdy w 1846 roku został ordynatorem Szpitala Ogólnego w Wiedniu, kobiety tam rodzące umierały tak szybko i często, że przezorniejsze matki decydowały się na poród w domu.
Sekcje zwłok matek z oddziału położniczego tego szpitala wykazywały, że w organizmie kobiet znajdywano pełno „skrzepniętego mleka”. Przyczyny pojawiania się takiego „mleka”, o którym teraz wiadomo, że było zakażone, dopatrywano się w aurze czy też „wpływach atmosferycznych” wiszących niczym chmura nad szpitalem.
Semmelweis nie miał pojęcia o drobnoustrojach, ale wiedział, że ci sami lekarze, którzy rano kroją ciała zmarłych matek, popołudniu odbierają porody, nie myjąc przed tym rąk. Przypuszczał, że przyczyną zgonów pacjentek jest coś związanego z tymi medykami, a nie jakieś tajemnicze opary.
Nalegał, aby lekarze się myli, ale oni poczuli się dotknięci taką uwagą i nie wyrazili na to zgody. Wśród starszych medyków o ustalonej reputacji noszenie niechlujnego, poplamionego krwią kitla i rozsiewanie wokół „szpitalnego zapachu” uważane było za oznakę honoru.
W XX wieku temat dotyczący tego zjawiska wypalił się sam, znikając przynajmniej z poważanych czasopism medycznych.
Kiedy stażyści o bardziej otwartych umysłach zaczęli myć ręce, matki przestały umierać. Jednakże bardziej doświadczeni lekarze ze szpitala wygnali Semmelwiesa z miasta, do
czego przyczyniła się również nagonka w „Wiedeńskim Żurnalu Medycznym”. I znowu więcej rodzących umierało.
W 1865 roku Semmelweis trafił za kratki w kaftanie bezpieczeństwa. Kiedy zmarł, najwyraźniej z powodu infekcji, jakiej nabawił się na oddziale, Węgierskie Stowarzyszenie Lekarzy z jego rodzinnego kraju odmówiło wydrukowania nekrologu. Jego smutny i haniebny koniec dowiódł raz na zawsze, że Semmelweis był zupełnie szalony.
W jego domu znajduje się obecnie muzeum. Na austriackich monetach widnieje jego podobizna, a mieszkanki Wiednia bezpiecznie rodzą w Klinice im. Semmelweisa. (…)

Usta dzieci

Według danych miejskiego urzędu stanu cywilnego ząbkowanie doprowadziło w 1839 roku do zgonów 5016 londyńskich dzieci.
Doktor Jacob Plank, ojciec współczesnej dermatologii, uważał, że ząbkowanie może powodować kalectwo lub też osłabienie. Natomiast wybitny chirurg z Londynu John Hunter dopatrywał się w tym zjawisku przyczyny wydostawania się wydzielin z penisa.
Chcąc opanować tę tragedię, lekarze rzucili się na dziecięce zęby i dziąsła wyposażeni we wszystko, co tylko mieli po ręką. W 1844 roku w czasopiśmie „Lancet” radzono lekarzom „nacinać” ostrym nożem wszystkie mleczne zęby raz a nawet i dwa razy dziennie. W innym czasopiśmie lamentowano nad nieśmiałymi „pozornymi nacięciami”, zalecając kaleczenie zębów i dziąseł aż do kości.
Szwedzki lekarz Rosen von Rosenstein stosował pijawki, które nękały małych pacjentów własnymi ząbkami. Zazwyczaj jednak narzędziem używanym w pierwszej kolejności był skalpel do dziąseł, noszony przez lekarzy w tylnej kieszeni. W ramach profilaktyki niektórym dzieciom przyżegano też tył głowy rozpalonym prętem.
Aby powstrzymać krzyki dzieci, lekarze zalecali leki bez recepty, takie jak woda koperkowa Woodward na kolki, skła-dająca się z alkoholu, oraz „Przyjaciel matki”, czyli syrop kojący niejakiej pani Windslow, zawierający morfinę i czasem wywołujący u dzieci uzależnienie. W Stanach Zjednoczonych winiono go za szereg śpiączek i zgonów niemowląt. Elektro-medyczny naszyjnik do ząbkowania marki Butler być może wyglądał przerażająco, ale to raczej leki zawierające rtęć wy-wołały epidemię „różowej choroby” (zatrucia rtęcią). Dopro-wadziła ona do śmierci od 10 do 25 procent dotkniętych nią dzieci.
Za zgony w Londynie odpowiedzialni byli lekarze, a nie ząbkowanie. Większość z pięciu tysięcy dzieci zmarła z powodu infekcji wywołanej używaniem brudnych narzędzi medycznych.
(…)

Wielka epidemia kiły

Syfilis, czyli kiła, zwana „francuską chorobą”, a przez Rosjan „polską przypadłością”, siała spustoszenie w Europie w XV wieku. Zdaniem czołowych ówczesnych mędrców zajmujących się medycyną tamtych czasów, epidemia ta została zapowiedziana przez układ planet i była karą dla grzeszników.
Najlepszym lekarzem tej choroby był Girolamo Fracastoro. Poświęcił jej poemat epicki, pisany przez dwadzieścia lat i długi na trzydzieści sześć stron. Przedstawił w nim zawiłą historię podróży małego pasterza o imieniu Syphilus (z łac. „kochanek świń”), którego niepoprawne zachowanie uraziło boga Apol- lina, dlatego musiał ponieść wynikające z tego konsekwencje.
Prawdziwe życie nie wyglądało dużo lepiej. Szesnastowieczny niemiecki poeta i kobieciarz Urlich von Hutten zaraził się kiłą:

Czyraki wystawały niczym żołędzie, a z nich wypływała ohydnie cuchnąca substancja. Barwę miały ciemnozieloną, a wygląd tak samo okropny jak ból, przez co chory czuł się tak, jakby leżał w ogniu.

Włoski lekarz Gaspar Torella aplikował na tę przypadłość świeżo obdarte ze skóry gołębie. Inni medycy posługiwali się rozpalonym żelazem, nożami oraz wiertłami. Maść rtęciowa oraz ciepło były stosowane w pierwszej kolejności.
Fracastoro polewał swoich pacjentów jak indyka podczas pieczenia. Jeden z lekarzy napisał:

„Swąd smażonego tłuszczu roznosił się w powietrzu”.

Celem takich poczynań, zarówno w sensie dosłownym, jak i przenośnym, było oczyszczenie ciała, aby „cała zgnilizna wyszła z organizmu wraz z kroplami potu”. Czasami pacjenci wypluwali cztery litry czarnej flegmy dziennie.
Wbrew radom przyjaciół von Hutten nie zgodził się na popełnienie samobójstwa. Był rozgoryczony, uważając, że wyniośli lekarze odwrócili się od niego i jak zwykle pouciekali. Opisywał też między innymi metody kuracji stosowane przez niedouczonych, lecz odważnych chirurgów, którzy pozostali na miejscu:

“Żrące środki do wypalania wrzodów, rtęć, zamykanie w łaźni parowej na dwadzieścia i trzydzieści dni, owrzodzenie dziąseł, poluzowanie i wypadanie zębów. Wielu cierpiących marzyło o śmierci.”

Chorym często spełniały się pragnienia „w uścisku najpotworniejszej agonii”. Von Hutten podejmował leczenie jedenaście razy i zmarł w wieku trzydziestu pięciu lat.
Potrzeba znalezienia skutecznej metody leczniczej była tak pilna, a podejście do chorych na kiłę tak żenujące, że rząd francuski przyznał pewnemu arystokracie o nazwisku Le Febure wyłączne prawo do sprzedawania czekolady wymieszanej z rtęcią:

Mąż mógł raczyć się taką czekoladą w obecności żony, nie wzbudzając jej podejrzeń, a i ona częstowała się nią, nie zdając sobie sprawy, że połyka lekarstwo na chorobę we-neryczną. Dzięki takim niewinnym środkom udawało się zachować spokój i zgodę w domu.

Jak się z czasem okazało, rtęć wyniszczała chorych na syfilis. W XVII wieku niemieccy kandydaci na lekarzy składali przysięgę, że nie staną się „mordercami i wytwórcami trujących mieszanek”, przepisując pacjentom rtęć. Pierwiastek ten jednak nadal znajdował się w powszechnym użyciu nawet w Stanach Zjednoczonych. Doktor Nathaniel Chapman, pierwszy prezes Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego, napisał:

Gdybyście mogli zobaczyć to, co widzę: postacie wychudzone jak szkielety z obiema płytami czaszki niemal zupełnie podziurawionymi, bez połowy nosów, z gnijącymi żuchwami i owrzodzonymi gardłami… Zawołalibyście tak, jak ja to często czyniłem – straszna, zabójcza szarlataneria.